Łaski i cuda św. Stanisława Kostki - 2
10. "Była właśnie sobota, dzień 6-ty lipca 1620 roku. Matka rodziny Wolfów posłała siedmioletniego synka Stanisława do ogrodowej studni, by zaczerpnął wody i przyniósł do domu. Mały Staś pobiegł z 4-letnią siostrzyczką do studni, nachylił się nad nią, jak zwykle z wiadrem, ale tego dnia stracił równowagę i wpadł do jej wnętrza. Woda, głęboka na wysokość mężczyzny, nakryła go w pełni. Mała siostrzyczka spostrzegła co prawda jak brat znikł, ale niezdolną jeszcze była zrozumieć wypadku. Widząc tedy, że brat pozostawił ją samą, zaczęła głośno płakać i bezradnie powtarzać słowa: Stasiu, przyjdź! Stasiu, przyjdź! Matka ich pełła w międzyczasie jarzyny w ogrodzie. Usłyszawszy z dala płacz córeczki nie zwróciła na to początkowo uwagi... W końcu jednak płacz dziecka do tego stopnia ją zdenerwował, iż pobiegła ukarać Stasia, mniemając, że on jest przyczyną płaczu. Gdy nadbiegła, zastała maleństwo ochrypłe od płaczu. Spostrzegłszy ją jednak samą, zapytała dlaczego płacze. Gdy zaś mała odpowiedziała, że Staś wszedł do studni i nie chce wyjść - zrozumiała. Zajrzała pełna najwyższego lęku w głąb studni i wybuchła przeraźliwym krzykiem: na powierzchni wody ujrzała zawisłego bez ruchu, na kształt topielca, małego Stasia. Na krzyk matki zbiegli się sąsiedzi, a zorientowawszy się w wypadku zaczęli spiesznie wydobywać chłopca ze studni. Wyciągnąwszy go na wierzch spostrzegli od razu, że jest już zimny i że nie daje najmniejszego znaku życia. Staszek istotnie był już umarłym. Przedstawiał sobą widok nadętego balonu. Nawet głowa była nabrzmiałą od wody. Samo zaś ciało zaczynało miejscami nawet sinieć. Sąsiedzi mimo wszystko zabrali się z miejsca do odratowania chłopca. Ugniatali go znajomymi sobie sposobami, nacierali, obracali na wszystkie strony i cucili wszystkimi możliwymi środkami. Napracowali się nad nim przeszło godzinę. Jednak bez rezultatu. Ciało, jak było zimne i sine, tak i pozostało. Nawet wypełniającej go wody nie można było zeń wycisnąć. ... Wtedy jeden z obecnych (Augustyn) zawołał na głos do obecnych: Ofiarujcie go św. Stanisławowi Kostce. Był bowiem wielkim czcicielem św. Stanisława, a zorientowawszy się, że ludzka pomoc na nic się już nie przyda, umyślił wezwać pomocy nadprzyrodzonej. Matka chłopca usłyszawszy słowa: Ofiarujcie go św. Stanisławowi Kostce - zrozumiała od razu, że tylko Bóg i cud jeszcze może pomóc. Upadła tedy na kolana i w obecności wszystkich, z wyciągniętymi ku niebu ramionami, zawołała co sił: Wspomóż, błogosławiony Stanisławie! Wspomóż mię udręczoną! Ustał z nagła śmiech i podrwiwania. Ale nie ze względu na modlitwę matki. Tylko ze względu na małego Stasia. Wszystkim się bowiem wydawało jakby mały topielec na mgnienie oka poruszył niespodzianie ręką. Matka tymczasem nie ustawała w modlitwie - a wtedy i obecni przy niej przestali wątpić i niedowierzać. Dojrzeli bowiem z całą oczywistością, że mały Staś poruszył się cały. Matka zobaczywszy to, porwała go w żywiołowym odruchu na ramiona. Na obecnych zaś padło uczucie nie zaznanego dotychczas lęku. Stach bowiem zaczął najprzytomniej mówić - mimo iż żaden z nich nie widział, żeby choć kropla wody z niego wypłynęła. A przecież jeszcze przed chwilą był cały nadęty jak bania".
11. "Trzech lekarzy zeznawało na temat tego cudu podczas głośnego lubelskiego procesu beatyfikacyjnego. Rękopis aktów tego procesu przechował nam dokładnie nazwiska, jak i teksty zeznania tych lekarzy. Pierwszym z nich był Krzysztof Fałęcki z wyznania katolik: drugim Wincenty Liskowski, wyznawca luteranizmu - trzecim Samuel Maskowski, kalwin. "Więcej niż 40 topielców widziałem - oświadczył lekarz kalwin. Kiedy ich sztucznie ratowano, wydalali z siebie moc wody i wymiotowali. Tego rodzaju wydzieliny stanowiły najlepszy dowód, iż byli jedynie pozornie umarłymi i że można ich było w każdym wypadku odratować. W wypadku jednak Stanisława Wolfa działo się wręcz odwrotnie. Cale ciało i brzuch były nabrzmiałe od wody jak gąbka. Nie wydał zaś podczas usilnych prób odratowywania go ani jednak kropli wody. Najwyraźniejszy to znak, że już go opuściła owa siła, która wydala od wewnątrz wodę z organizmu, czyli dusza. Dusza więc została mu w sposób nadprzyrodzony na nowo przywrócona". Trudno naprawdę o bardziej oczywisty cud. Trudno o bardziej jawne i wyzywające w szranki wszystkich apostołów niewiary wystąpienie św. Stanisława. Jakaż nauka bezbożnicza zdolna się z nim zmierzyć mając przeciwko sobie tego rodzaju fakty historyczne? Jaki materializm oprze się druzgocącej wymowie takiego wskrzeszenia topielca i takich świadectw?".
12. "Działo się to w mieście rodzinnym Kopernika, Toruniu, w 1622 roku. Jeden z tamtejszych księży jezuitów, Ojciec Marian Fusser, zachorował na silne bóle głowy. Lekarze stwierdzili istnienie dwóch wielkich wrzodów wewnętrznych pod czaszką. Nie było na nie sposobu. Wzywano do Ojca Mariana nawet dwóch spośród lekarzy królewskich. Wysilali się też obaj i starali różnego rodzaju plastrami, okładami i wszelkimi, ówczesnej sztuce lekarskiej dostępnymi medykamentami ulżyć choremu. Nie poradzili wrzodom. Ból zamiast zmniejszać się, zwiększal sie bezustannie i doprowadził cierpiącego do granic i objawów szału. Nie pozostało tedy nic innego, jak uciekanie się do nadprzyrodzonej pomocy. Zbiegał się zaś stan choroby Ojca Fussera czasowo z okresem uroczystości kanonizacyjnych obchodzonych ku czci najbliższych mu współbraci zakonnych, bo samego założyciela Ojców Jezuitów, św. Ignacego z Loyoli, oraz jego wielkiego współpracownika, apostoła Dalekiego Wschodu, św. Franciszka Ksawerego. Rok 1622 był bowiem rokiem ich wyniesienia na ołtarze jako świętych. Do nich więc postanowił Ojciec Marian się uciec. W miarę tedy, jak ból się wzmagał, pomnażały się i prośby cierpiącego. Jego błagania i wzywania pomocy u obydwu świętych stawały się w końcu aż natarczywe. Brat zakrystian tymczasem, który był świadkiem owych modłów i błagań, nie pojmując czemu Ojciec Fusser uparcie do tych dwóch tylko świętych się modli, zapytał go pewnego razu: A czemu to Ojciec nie modli się do św. Stanisława! Na co Ojciec Marian, jak gdyby recytował z dawna już uplanowaną odpowiedź, odparł: A co mnie do tego chłopaczka? Młodzie do młodych. Ja stary. To wolę trzymać ze starymi.
"Starzy" jednak święci wcale nie myśleli pomóc. Przekonywał się o tym chory Ojciec Marian dzień po dniu. Zreflektował się w końcu i przymuszony bólem, pomyślał sobie: A może by jednak zwrócić się do małego Stanisława? Mimo tedy uprzedniego odżegnywania się, kiedy ból ponownie się wzmógł, zawezwał pomocy św. Stanisława ufnym i kornym błaganiem. Słowa modlitwy, jaką się modlił do niego, podał podczas procesu beatyfikacyjnego w następujących słowach: Stanisławie! Starsi nasi Ojcowie zwlekają z uleczeniem mnie grzesznika. Wybacz, żem ci niebaczny ubliżył słowami. Oto korzę się przed majestatem Boga i przed twą młodzieńczą, ale dojrzałą świętością. Wspomóż mnię, chłopczyno błogosławiony!
Kiedy powyższe słowa modlitwy powtarzał w czasie swej choroby, ogarnął go podczas ich odmawiania, głęboki, kojący sen. Już to samo stanowiło dlań ulgę, i to tym większą, że od dwóch miesięcy, wskutek bólów głowy, nie zaznawał dobrodziejstwa snu. Cudem jednak w pełnym tego słowa znaczeniu było dopiero pęknięcie wrzodów w czasie owego snu. Bez niczyjej bowiem pomocy poczęła ich materia niespodziewania spływać dwoma kanalikami z prawego ucha. Zebrało się zaś tej ropy tyle, iż lekarze, kiedy następnego dnia przybyli do chorego, by go jak zwykle zaopatrzyć, nadziwić się nie mogli jej ilości. Jak bardzo zaś ich zaskoczył sam wypadek oddają najlepiej słowa, którymi się odezwali do obecnych przy uzdrowionym Ojcu Fusserze, a zwłaszcza do Brata infirmarza: Widzimy, że nieznajomymi posługujecie się lekarzami. Nie powiadomiono ich bowiem celowo o tym, co, ani jak i dlaczego się stało".
13. "Lapidarniej jeszcze i wprost kapitalnie postąpił sobie św. Stanisław z uporem swej krewniaczki, Anny Kostczanki, podówczas już ksieni Benedyktynek w Jarosławiu. Ojcowie Jezuici zaczęli w latach dwudziestych XVII wieku zbierać i sporządzać opisy cudów, względnie łask otrzymywanych za przyczyną błog. Stanisława. Zapukali tedy i do drzwi klasztoru klauzurowego Pań Benedyktynek w Jarosławiu. Ksieni tegoż klasztoru, wspomniana Anna Kostczanka, nie chciała jednak słyszeć o jakich bądź posłuchiwaniach sióstr przebywających w klasztorze. Jesteśmy klauzurowe - poleciła odpowiedzieć Ojcom - i jako takie jesteśmy związane przepisem papieskim. Nie mąćcie nam spokoju. Stanisław i tak dostąpi czci błogosławionego. Nie trzeba mu naszych świadectw. I nie trzeba dla tak niepotrzebnej sprawy stawiać klasztoru do góry nogami. Na tak obcesowe powiedzenie nie było oczywiście sposobu. Ojcowie, chcący dokonać zeznań, jak przyszli, tak i odeszli. Siostrom było przykro. Ksieni była zadowolona. Przeliczyła się jednak. Zapomniała bowiem o przestrodze Chrystusa Pana powiedzianej nie dosyć zapobiegliwym uczniom i rzeszom: Synowie tego świata zawsze roztropniejsi są w sprawach swoich, aniżeli synowie światłości. Przyszło tedy świętemu Stanisławowi upomnieć się samemu o swe prawa. I upomniał się".
14. "Zaledwie drzwi się zamknęły za odchodzącymi Ojcami, kiedy Ksienię dotknął niespodziany atak kamieni. Zapadała na tego rodzaju bóle okresowo. Wspomniany jednak atak był tak silny i bolesny, że siostry nie przypominały sobie podobnego. Ksieni wprost wiła się i wyła z bólu. Zakonnice jęły od razu upatrywać w ataku karę Boską za nieprzystępność i szortkość, jaką ksieni zbyła tak ważną sprawę, jak zbieranie materiału dla beatyfikacji. Nie omieszkały także powtórzyć ksieni swego przekonania i zaczęły ją usilnie namawiać, by zgodziła się przyzwoliła na zrobienie wszystkiego, czego trzeba będzie do wyniesienia na ołtarze własnego krewniaka. Jęcząc w bólach zgodziła się ksieni na wszystko.
Siostry z kolei poczęły szturmować modlitwami św. Stanisława, by sprawił, żeby Ksieni za jego właśnie przyczyną odzyskała zdrowie. W świętej jednakże prostocie, czy w świętym jakimś zuchwalstwie, poczęły stawiać mu warunki i wyznaczać różnego rodzaju oznaki, po których by można było z całą pewnością poznać, że sprawcą upraszanego uleczenia jest właśnie on. Chciały przecież, by czci należnej dostąpił wyłącznie Stanisław, i by wszystkie jednogłośnie mogły poświadczyć, że to on, a nie jakikolwiek inny spośród grona świętych jest sprawcą uzdrowienia. Wymyśliły sobie tedy - jedna w tajemnicy przed drugą - co tylko pomieścić mogła zakonna główka: wyznaczyły między innymi dokładną godzinę, w której miało nastąpić wyzdrowienie; wyznaczyły zapadnięcie Ksieni w sen, co nigdy się nie zdarzało przy tego rodzaju atakach; wyznaczyły wydalenie wielkiego kamienia; wyznaczyły nawet udział Ksieni w wieczornej procesji, jaka się miała odbyć tego jeszcze dnia - dzień to bowiem był oktawy Bożego Ciała.
Wszystko tak właśnie się spełniło - zeznawała podczas procesu beatyfikacyjnego głęboko zawstydzona Ksieni - jak w świętej prostocie upraszały zakonne jej podwładne. O wyznaczonej godzinie zapadłam w sen, wypłynął bez udziału lekarza wielki kamień, i tego jeszcze wieczora brałam udział w procesji oktawy Bożego Ciała".
15. "Nie zagubił się jednak Stanisław bez reszty w umiłowanych stronach ojczystych. Nie zagubił nawet w rozległej Europie i w jej przelicznych troskach i bólach, które spieszył leczyć i koić. Ulatywał bezustannie dalej i dalej. Niebios drogami zachodził pod strzechy Nowego Świata, w gorąc dalekich Indii, w bezmiar Chin i w nieszczęsną dolę Afryki. jak gdyby nie liczył się z więzami pokrewieństwa ani nawet wiary. Jak gdyby nie zwracał uwagi na zasługi czy stanowiska w wielkiej rodzinie narodów i w szczeblu osiągniętej przez nich kultury. Jak gdyby nie rozróżniał ras, ani kolorów ani przynależności do któregokolwiek ze szczepów czy odłamów ludzkości. Dawał wszystkim, którzy go wzywali. Dawał nawet tym, którzy nigdy o nim nie słyszeli i go nie znali.
Co więcej - tu dopiero - poza granicami krajów Starego Świata zdawał się rozwijać cały niesłychany przepych cudotwórczej mocy, jaką go obdarzył Bóg, i jaką, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, leczył, uzdrawiał i błogosławił każdemu i wszystkim".
16. "Nader pouczającym pod tym względem przedstawia się cud zdziałany na mieszkańcu pochodzącym z tak znanego Czarnego Lądu, etiopczyku. Kongregacja Rytów rozpatrzyła ten właśnie cud jako jeden z przedniejszych cudów, wymaganych do pozytywnego ukończenia procesu przedkanonizacyjnego.
Działo się to w 1674 roku, w okresie panującego jeszcze wszechwładnie niewolnictwa. Kapitan hiszpański, Antoni Rodriguez, postanowił niezależnie od panującego obyczaju obdarzyć wolnością jednego ze swoich dwóch etiopskich niewolników. Obaj byli co prawda jeszcze poganami i nie ochrzczeni, ale że zbliżały się święta Bożego Narodzenia, i że zarówno jego żona, jak i krewna, Barbara de Miranda, która u niego zamieszkiwała, były niewiastami nabożnymi, więc tym choćby sposobem zamierzali wykazać swą dobrą wolę wobec Boga, jak i u ludzi.
W związku jednakże z powziętym postanowieniem zaszedł wręcz nieprawdopodobny zbieg wydarzeń. Wyznaczony niewolnik już miał odchodzić - dzień to był drugi świąt, 26 grudnia - gdy jego towarzysz najbardziej nieoczekiwanym sposobem udaremnił świadczone tamtemu dobrodziejstwo. Rozłąka z towarzyszem wydawała mu się rzeczą zbyt trudną. Mniemał że jej nie przetrzyma i że tęsknota za utraconym towarzyszem przywiedzie go do utraty przytomności. Pochwycił więc potajemnie wiszący na ścianie miecz kapitana, zamierzył się skrycie - i przeciął mającemu odejść towarzyszowi gardło. Cięcie było bardzo głębokie. Gdy przywołany pospiesznie lekarz włożył dłoń w usta rannego, palce ręki stawały się widoczne w otworze rany. Cięcie zaś było o tyle groźniejsze, że naruszyło nie tylko zewnętrzne mięśnie szyi, lecz dotknęło równocześnie arterii i chrząstek kostnych".
17. "Wezwani lekarze chirurdzy, Antoni de Herrera wraz z asystentem, wzbraniali się początkowo przed zastosowaniem jakiegokolwiek zabiegu. Zdawali sobie bowiem od razu sprawę z tego, że postawiono ich przed wypadkiem nie do uratowania. Upływ krwi, jaki się w międzyczasie dokonał, był zbyt wielki. Mimo to - na naleganie kapitana - założyli rannemu prowizoryczny opatrunek. Zastrzegali się jednak, głośno protestując, by im nie poczytywano za przestępstwo, jeśli ranny mimo opatrunku umrze, gdyż rana jest nieuleczalna i wypadek beznadziejny. Kapitan, straciwszy również nadzieję odratowania wyzwoleńca, kazał spiesznie zawołać księdza, by tym sposobem zapewnić etiopczykowi przynajmniej zbawienie wieczne. Ksiądz - był nim Jan de Uriarte - zdążył jeszcze na czas, i udzielił prawie że umierającemu sakramentu chrztu.
Wtedy to Barbara de Miranda, krewna kapitana, obecna podczas całego wypadku, widząc że wszyscy, a głównie lekarze, przekreślili już jakąkolwiek możliwość uratowania życia młodemu etiopczykowi, zawołała wobec wszystkich: Gdzie kończy się moc środków przyrodzonych, tam należy jąć się środków nadprzyrodzonych. Św. Stanisław Kostka i taką ranę uleczyć potrafi. I nie zwlekając przyłożyła na ociekający krwią opatrunek obrazeczek święty z podobizną Stanisława - relikwii bowiem żadnej nie posiadała. Równocześnie poczęła nieszczęsnego gorąco polecać jego opiece.
Któż wyobrazi sobie zdumienie obecnych - a zwłaszcza protestujących lekarzy - gdy nagle ujrzeli, iż stają się świadkami niespotykanego dotychczas w ich praktyce wypadku. Upływ krwi bowiem, która się wciąż jeszcze sączyła przez płótno opatrunku, począł za przyłożeniem obrazku i towarzyszącą mu modlitwą jakby ustawać, a ranny, który przez cały czas nie był zdolny nawet poruszyć językiem, począł niespodzianie mówić. Po kilku dniach pobytu w domu kapitana, nie przechodząc najmniejszego stadium stanów gorączkowych, odszedł wolny i zdrowy - pełen podzięki dla nieznanego i nigdy dotąd nie wzywanego opiekuna niebieskiego".
18. "Można by cytować cud po cudzie i powiększać bezustannie liczbę nadprzyrodzonych zapośredniczeń dokonanych przez św. Stanisława w tak zwanym Nowym Świecie, i w krajach pozaeuropejskich w ogóle. I to niemalże bez końca. Św. Stanisław Kostka bowiem był cudotwórcą XVII wieku. Był nim w Europie, która wówczas stanowiła cały wielki świat - i był nim poza granicami Europy, na ziemiach Nowego Świata, Ameryki, Indii i Chin. Podkreśla to wybitnie najgłośniejszy ze wszystkich świadków, jakich Polska posiadała na przełomie XVI i XVII wieku, wielki jej kaznodzieja i prorok Narodu, a równocześnie współbrat zakonny św. Stanisława, ksiądz Piotr Skarga. W sześć miesięcy po śmierci Stanisława przybył do Rzymu i był osobiście świadkiem rozkwitu owego kultu i spontanicznego uwielbienia, którego nikłą próbkę zestawiliśmy wyżej. "Ja sobie za największy cud poczytam - zanotował w napisanym jędrnym i staropolskim językiem żywocie św. Stanisława Kostki - iż go po wszystkich królestwach i na Nowym Świecie Pan Bóg wsławił i ludzkie serca do niego obrócił, iż go z wielką czcią wszędzie za Świętego przyjmują i do swoich potrzeb używają... Mam w ręku listy trzech naszych z Indii prowincjałów, z Brazylii, z Bagi miasta, Ferdynanda Tardyma, roku Pańskiego 1607; z Meksyku i Ameryki, z miasta Limy tegoż roku, Stefana Paez; z Goa i Indii Wschodnich Gaspara Fernanda, którzy z dziwną chęcią do generała naszego do Rzymu pisali, wielką cześć temu świętemu młodzieńcowi oddając i gorąco prosząc, aby się o jego kanonizację rychło postarał, gdyż go już wszystkie kolegia wraz ze swymi studentami domowym nabożeństwem czczą i dzień jego z weselem obchodzą". Oto świadectwo ówczesnego znawcy i pisarza ukazujące rozmiar rozgłosu i sławy, jakimi Pan Bóg uwielbił swego wiernego sługę po całym globie ziemskim".
19. "Gdyby chcieć porównać św. Stanisława z którymkolwiek z nowszych świętych, to by go można zestawić jedynie ze św. Tereską od Dzieciątka Jezus. Oboje umarli młodo - tylko że Stanisław odszedł z tego świata w o wiele młodszym od niej wieku. Oboje także umarli z miłości - tylko że Stanisław pałał cały miłością maryjną i oddał swego ducha nie w bólach i cierpieniach, jak Tereska, ale w ekstazie miłosnego zachwytu i mistycznych zaślubin. Zakwitli również oboje na horyzoncie Europy i całego świata jako cud łaski Bożej i jako rodzaj nieziemskiej zjawy, która budzi zachwyt zarówno u wierzących, jak u niewierzących - tylko że Stanisław przewyższał Tereskę urokiem młodzieńczo-męskiego wieku i dokonania. Wystąpili wreszcie oboje po śmierci z nazwanym przez Tereskę "deszczem róż", które miały wyobrażać łaski i cuda zdziałane przez Boga za ich wstawiennictwem - tylko że dzieje "deszczu róż" zesłanego przez Stanisława - fakt to historyczny - są pisane autentycznymi kwiatami i różami, i dokonały się za pośrednictwem prawdziwych, ogrodowych i nie ogrodowych róż i kwiatów, których woni i płatkom Bóg udzielił cudotwórczej mocy".
Cześć trzecia: http://skostka.blogspot.com/2010/09/aski-i-cuda-3.html
Komentarze
Prześlij komentarz